wtorek, 30 stycznia 2024

I. Gniazdo.

"Chcąc świat oszukać stosuj się do świata, ubierz w uprzejmość oko, dłoń i usta, wyglądaj jako kwiat niewinny, ale niechaj pod kwiatem tym wąż się ukrywa." - William ShakespeareMakbet

Wydaje mi się, że kiedyś już opowiadałem tę historię. Swoiste deja vu ogarnia mnie aż po opuszki palców. Miarowy oddech klatki piersiowej i ten sam, nieprzyjemny zapach kurzu, potu i stęchlizny, który pamiętam ze szczenięcych lat. Pod palcami satynowa pościel, a nad głową wzorzysty baldachim. Znowu tu byłem. W miejscu, przynoszącym jedynie nieprzyjemne skojarzenia. Wielki, stary dom na wzgórzu zawdzięczał swój przydomek nie tylko ludziom, którzy w nim mieszkali. Liczni goście przewijający się odkąd tylko sięgam pamięcią, byli równie obślizgli, zimni i nieprzyjemni, jak gospodarze. W powietrzu często dało się wyczuć wilgoć, mimo iż w tajemniczy sposób nie potrafiłem znaleźć skupiska pleśni na ścianach. Gdzieniegdzie dało się postawić nogę tak, że drewno zaskrzypiało z należytą potwornością. O tej porze roku było spokojniej. Kiedy jednak przychodziła pora jesieni, ożywała już nie tylko podłoga, ale i cały budynek. Nieokreślone dźwięki dochodziły z nieszczelnych okien, kanałów w kominkach, a czasami nawet miałem wrażenie, że nie mogłem wyjść na korytarz bez towarzyszącego mi całą drogę świstu rześkiego powietrza. Z całego serca nienawidziłem tu wracać. Wścibskie spojrzenia portretów śledziły każdy ruch na tyle uważnie, że odstępstwa od normy były poruszane przy stole jeszcze tego samego wieczoru. Nie było miejsca na prywatność. Nie było miejsca na wolność. Całkiem to ironiczne, biorąc pod uwagę fakt, że całe życie gardziłem wszystkim, czym był ten dom, ale czułem także, że jestem jego częścią. Wyniosłem stąd te same paskudne nawyki, które zaobserwowałem jako dziecko. To samo zachowanie, które sprawiało, że manipulowanie ludźmi w dogodny dla siebie sposób było proste jak oddychanie. Nie potrafiłem się bez tego obejść. Próbowałem zmienić swoje zachowanie, próbowałem być lepszy, trochę bardziej otwarty, nieco mniej podstępny i podejrzliwy, ale nie potrafiłem. O ile brzydziłem się odziedziczonymi odruchami, to nie było porównania do wstrętu i odrzucenia, jakie budziła we mnie ludzka głupota. Tylko powierzchownie niewinne umizgi, chowanie prawdziwych intencji pod kołderką przyjaźni, czy też obrzucanie się bezpodstawnym, niezasłużonym zaufaniem. Dla mnie stanowiły piękne kłamstewko, którego używali dobrzy ludzie dla własnego komfortu, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że większość z nich prawdopodobnie sama wierzyła, że to prawda. Na początku sam tak myślałem. Nie miałem styczności z innym światem, więc kiedy już zacząłem go poznawać, zazdrościłem, że inni potrafią tak łatwo się od siebie uzależnić. Z wielkimi uśmiechami na twarzach obiecywali sobie przyjaźń aż do śmierci, a potem kłamali i zdradzali, jeśli ratowanie własnego tyłka tego wymagało. Nie chciałem kiedyś stać w ich miejscu. Wolałem kłamać i wykorzystywać ludzką naiwność, ale przynajmniej nie oszukiwałem się, że to w imię czyjegoś dobra. Zdradź, zanim zostaniesz zdradzony. Tak mnie wychowano. Szybko zdałem sobie z tego sprawę, a jednak ludzie wciąż próbowali nawiązać ze mną kontakt. Koleżeństwo, jak to mawiają. Tak łatwo oferowali przyjaźń i pomoc, wiedząc, że jej nie odwzajemnię, jeśli nie będzie w tym dla mnie korzyści. Nie potrafiłem tego pojąć i ilekroć zaczynałem się zastanawiać, zawsze kończyłem z pytaniami bez odpowiedzi. Dla rodziców tego typu zachowanie, zasadniczo ślizgońskie myślenie nie było jednak satysfakcjonujące. Próby zrozumienia tematu, zamiast bezmyślnego podążania za regułą okazały się wystarczającym powodem, aby wstrzymać decyzję o puszczeniu mnie do Hogwartu o dwa lata i z tego też powodu dołączyłem do grona uczniów Szkoły Magii i Czarodziejstwa dopiero na trzecim roku. Uśmiechnąłem się gorzko na samo wspomnienie nietypowej, jednoosobowej ceremonii przydziału. Nauczanie domowe wśród czystokrwistych rodzin nie było niczym niespotykanym, ale w zasadzie zdarzało się coraz rzadziej. Świat stawał się nieco bardziej postępowy, nawet wśród ortodoksyjnych rodów. Od początku wiedziałem, dlaczego taka sytuacja miała miejsce w moim przypadku. Bali się, że skończę w Ravenclawie, że skrywana ciekawość okaże się zbyt mocna, a rodzina zostanie skazana na pierwszego w historii drzewa rodowego krukona. Wtedy nie potrafiłem tego zrozumieć, ukrywałem gorycz i nienawiść, za pozbawienie mnie jedynej szansy na ucieczkę z tego przeklętego domu. Co jednak najzabawniejsze, gdy stara czapka wylądowała na mojej głowie, okazało się, że mieli rację. Plan kapelusza pierwotnie nie obejmował domu węży, ale im dłużej siedziałem na stołku, tym bardziej się zmieniał. Rodzice myśleli, że przez te dwa lata zostawili w mojej głowie tylko to, co niezbędne, jednak ja chciałem, aby tak myśleli. Ich pierwotny pomysł obejmował indywidualne nauczanie aż do piątego roku. Powoli zaczynałem rozumieć, co oznaczają konkretne wyrazy twarzy, która zmarszczka jest oznaką dezaprobaty i przystosowałem się na tyle, aby uprzedzać wydarzenia, zanim jeszcze nastąpiły. Nauczyłem się kontrolować swoje reakcje do takiego stopnia, że skróciłem ich wątpliwości aż o dwa lata. Najwidoczniej fakt ten był dla Tiary Przydziału na tyle związany z cechą ślizgońskiej przebiegłości, że ostatecznie skończyłem w Slytherinie, tak jak tego ode mnie wymagano. Z jednej strony czułem ulgę, bo gdzieś w środku obawiałem się, co będzie, jeśli nie spełnię oczekiwań. Czy wróciłbym do tej cholernej rezydencji, tym razem już na zawsze? Z drugiej strony perspektywa utarcia nosa rodzinie była niezmiernie kusząca. Chciałem zobaczyć ich wiecznie niewzruszone miny, gdybym wrócił do domu, odziany w niebieskie barwy. Jako szczeniak, drugie, to mniej kochane dziecko wielokrotnie próbowałem wzbudzić ich zainteresowanie, nawet jeśli miało się to odbyć przez robienie im na złość. Niebywale rzadko jakakolwiek oznaka buntu wzbudzała, chociażby szczątkowe poruszenie, czy zainteresowanie. Im bardziej próbowałem zwrócić na siebie uwagę, tym słabszą reakcję prowokowałem, mimo iż nie omijały mnie kary za moje wybryki. Wystarczyło odpowiednie machnięcie różdżką, lub godzinna sesja z krwawym piórem, aby wprowadzić dyscyplinę, bez brudzenia sobie rączek. Nie jesteśmy w końcu mugolami. Używanie pasa, czy rózgi to wymysły szlam, więc w tak szanowanym domu nie ma na to przyzwolenia. 
Przełknąłem ślinę, czując znajomą suchość w gardle i zamrugałem kilkukrotnie, próbując odzyskać ostrość widzenia. Odrętwienie po krótkim, niespokojnym śnie było tylko chwilowe i szybko mijało, ale nie potrafiłem pozbyć się uczucia piasku na powiekach. Przez całe wakacje nie byłem w stanie zmrużyć oka na dłużej, niż kilka godzin. Dzisiejsza noc nie była pod tym względem inna, ale miałem nadzieję, że ostatnia. W końcu jeszcze tylko kilka godzin i miałem znowu być w Hogwarcie. Podniosłem się na łokciach i powoli podszedłem do dużego lustra, obejmującego większość sylwetki, po czym pochyliłem się, żeby podnieść z szafki nocnej przedmiot równie cenny, co całe moje życie. Szybkie glamour i po worach pod oczami nie było już większego śladu. Przez chwilę jeszcze wpatrywałem się beznamiętnie w lustrzane odbicie, po czym włożyłem różdżkę do kieszeni spodni, a następnie odwróciłem do wielkiego, starego okna i otworzyłem je na oścież. Potrzebowałem więcej świeżego powietrza. Stęchlizna zaczęła wyjątkowo drażnić, przypominając o swojej obecności. Zawsze byłem bardziej wyczulony na zapachy, co w tej sytuacji stanowiło zdecydowane przekleństwo. Po dłuższym pobycie potrafiłem przyzwyczaić się do nieprzyjemnego uczucia wilgoci, ale poranki zawsze bywały wyjątkowo trudne. Nawet lochy w Slytherinie mimo swej sugerującej nazwy nie były w ułamku tak duszące, jak stare ściany czarnej rezydencji. Gdyby nie fakt, że tylko proste, w teorii nieszkodliwe zaklęcia były dozwolone poza murami szkoły, to zapewne spróbowałbym coś z tym zrobić. Nie chciałem jednak ryzykować. Perspektywa wyrzucenia z Hogwartu przez użycie zaklęcia dla własnego komfortu była zdecydowanie bardziej przerażająca niż użeranie się z wilgocią na czas trwania wakacji. Odetchnąłem pełną piersią i na chwilę przymknąłem oczy, starając się zebrać wystarczająco dużo siły, aby zejść na dół. W budynku pracowały skrzaty, ale nie było ich obowiązkiem powiadamiać o śniadaniu. Sami musieliśmy pilnować godzin posiłków. Matka traktowała to jako formę samodyscypliny. Odkąd skończyłem pięć lat, musiałem dbać o to, żeby się odpowiednio ubrać i o czasie zejść do jadalni. W przeciwnym razie nie otrzymywałem nie tylko śniadania, ale i innych posiłków w ciągu dnia. Nie zliczę razy, kiedy jako dziecko cały dzień chodziłem o pustym żołądku, a potem nie przesypiałem nocy, tylko po to, by upewnić się, że nie będę kolejnego dnia głodny. Początki tego systemu były naprawdę ciężkie. Jako pięciolatek, nie potrafiłem określić godziny, więc zdarzały się sytuacje, kiedy nie jadłem niczego trzy dni pod rząd. W naprawdę kryzysowych chwilach jedynym ratunkiem przed śmiercią głodową okazywała się pomoc o dwa lata starszego brata, któremu czasami udało się coś wynieść z kuchni pod nieobecność matki. Zmarszczyłem brwi i przeniosłem wzrok na starą wierzbę w oddali, popadając w chwilową nostalgię. Tamte lata wydawały się tak odległe, że ledwo co już je pamiętam. Nasza relacja ze starych czasów była prawie jak sen, a nie rzeczywista historia. Wspólne opowiadanie historii na dobranoc, potajemne wypady nad jezioro, łapanie ważek do słoika. Te i inne wspólne chwile skończyły się szybciej, niż moje dzieciństwo. Itachi jako pierworodny syn szybko został odseparowany, a jego dnie zaczęły wypełniać się lekcjami z prywatnymi korepetytorami. Ja zaś obserwowałem z oddali, mając nadzieję, że wspólne, beztroskie życie kiedyś powróci, aż w końcu zapomniałem, dlaczego tak bardzo mi na tym zależało. Było tylko więcej i więcej problemów, a potem przyszła kolej i na mnie. Zostałem wciągnięty w świat czystokrwistych bez ostrzeżenia, mimo iż wiedziałem, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Przy pierwszej samodzielnej rozmowie z głową innego rodu, mimo braku doświadczenia, od razu wiedziałem, że każdy mój krok podlega ocenie, każdy głębszy oddech jest zauważalny, a każde potknięcie pieczołowicie zapamiętane. Tętno przyśpieszało, jakbym był królikiem, którego goni głodny drapieżnik. 
Wtedy zacząłem nazywać rezydencję gniazdem. Gniazdem, niebezpiecznym nawet dla najsilniejszych osobników. Węże nie zawsze są groźne i jadowite, ale nigdy nie zmienisz ich natury i mimo że same w sobie nie są nazywane najpiękniejszymi, jak motyle, potrafią polować tak dyskretnie, że nawet nie zauważysz, kiedy stajesz się celem. Zmieniając skórę przystosowują się do osobistych preferencji ofiary, a gdy nadejdzie czas, będą rozkoszować się upatrzonym posiłkiem. W Gnieździe to nie królik, czy jaszczurka są wymarzonym daniem, ponieważ nic nie sprawia wprawionemu drapieżnikowi większej satysfakcji, niż wyzwanie rzucone przez innego węża, czyż nie? 
Parsknąłem ostentacyjnie i zerknąłem na pustą ramę obrazu przodka. Zniknął w międzyczasie, co oznaczało jedynie tyle, że nadeszła pora posiłku. Obrzuciłem wierzbę ostatnim, krótkim spojrzeniem i zostawiając wszystko tak, jak stało, ruszyłem w stronę drzwi. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz